poniedziałek, 6 grudnia 2021

ZDJĘCIA RODZINNE cz. 8

 
















Spis treści (daty spisywania kolejnych części)

MARZENIA NIESPEŁNIONE 

Kajetanów 1992 r. 

25.VI.1994 r. 

29.01.1995 r. 

PRZYJAZD DO RADOMIA 15 WRZEŚNIA 1943 R. 

31.I.1995 r. 

OŚWIĘCIM 

23.II.1995 r. 

7.III.1995 r. 

13.III.1995 r. 

PRZYJAZD DO BUHENWALDU

PRZYJAZD DO BUHENWALDU cz.7

 



Pogoda była słoneczna przed samym wieczorem. Wyładowali nasz w Wajmarze. Na niebie ukazał się samolot Meserszmidt nurkując nad pociągiem. Wyszliśmy z wagonów, ustawiliśmy się w piątki. Po obu stronach naszej kolumny esesmani z karabinami gotowymi do strzału i z psami, w rękach trzymali duże reflektory. Padła komenda inplajszyd marsz co znaczyło maszerować naprzód. Nie wiedzieliśmy gdzie nas prowadzą. Zapadła noc. Oświetlali nas z krzykiem, poszturchiwaniem pędzili w leśną drogę. Do Buchenwaldu z Wejmaru było osiem kilometrów, jak później się dowiedzieliśmy. Z wielkim trudem, wygłodzeni, zmęczeni dotarliśmy do Buchenwaldu około godziny 23. W bramie obozowej usłyszeliśmy orkiestrę na powitanie. Była to orkiestra obozowa z więźniów. Po przekroczeniu bramy zaprowadzili nas na plac apelowy. Był olbrzymi. Po sprawdzeniu stanu brakowało sześciu więźniów. Zaprowadzili nas do baraków, które znajdowały się obok plantacji pomidorów, selerów i innych warzyw. Zapachniało wolnością. My z ojcem byliśmy w baraku Nr 61. Dali kolację. Chleb na trzech, margarynę i marmoladę. Zaspokoiliśmy głód. Blokowy porozdzielał nas gdzie mamy spać i jakie rano będą zajęcia. Oznajmił nam jaki regulamin nas będzie obowiązywał. Blokowy był Niemcem. Obowiązywała cisza podczas snu. Ubrania mają być złożone w kostkę i wystawione przed prycz wraz z butami czyli z drewniakami. Po ułożeniu się do snu zjawili się: kapo forazbajterzy, policja obozowa i sztubendyści. Zaświecili światło i zaczęli szukać kto był na wolności szpiclem. Okazało się, że znaleźli jednego co oskarżył dwóch braci. Bardzo szybko się z nim oprawili. W parę minut już nie żył. Był to widok wzruszający. Takie prawa obowiązywały w obozie. Po tym incydencie zasnęliśmy. Rano o 6 godzinie pobudka. Mycie się i apel. Po apelu śniadanie. Po śniadaniu spisywanie ewidencji i rozdawanie nowych numerów winklów z literą narodowości. Trzeba było przyszyć na lewym boku piersi numer na spodniach na wysokości powyżej kolana. Pierwsza czynność została wykonana. Numery z Oświęcimia były w tym obozie zbyteczne, bo każdy obóz miał swoją numerację. I tak zeszło do obiadu. Obiad o godzinie 13. Nawet bardzo smakował. Makaron z gulaszem, konina, ale smakowała 5 sztuk ziemniaków i to wszystko. Jak po Oświęcimiu to Kanada.

I tak szedł dzień za dniem. Do pracy nie chodziliśmy. Raz tylko zrobili nam dłuższą przechadzkę do kamieniołomów. Po jednym kamieniu na ramieniu przynieśliśmy na obóz. W trakcie tej wycieczki dowiedzieliśmy się, że złapali tych co uciekli z wagonu w czasie transportu. Dali im biało czerwone punktu na plecach, piersiach i spodniach. Jaki dalszy był ich los nie wiemy. I tak przez trzy tygodnie tej kwarantanny dopiero odżyliśmy cokolwiek. Mówili, że szykują nas w transport do pracy w fabryce. Odpoczynek był dobry. Tylko odchodziła polityka i wygrzewanie się na słońcu. Lecz co dobre krótko trwa.


Po trzech tygodniach, wieczorem blokowy oznajmia, że będzie transport rano. Gdzie i dokąd nie wiadomo. Ja wyczytany byłem na transport. Ojciec miał pozostać. Ogarnęła mnie rozpacz. Naradzamy się z Ojcem co począć. Było już po kolacji. Uradziliśmy, że pójdziemy prosić blokowego, żeby nam coś pomógł. Ale cóż, on jest Niemiec - czy zechce? Nie ma innego wyjścia. Idziemy. Co Bóg da. Weszliśmy do jego sztuby. Pyta co się stało. Naświetliliśmy mu sprawę. Chwilę pomyślał i mówi: trzeba było przyjść wcześniej, może byśmy coś poradzili, a tak to już za późno. Chwila ciszy. Wreszcie mówi. Rano niech Ojciec idzie na apel, może ktoś zachoruje to Ojciec w to miejsce go zastąpi. I tak się stało. Niech go Bóg ma w swojej opiece. Bo zawsze w dwóch jest raźniej i nie myśli się co się dzieje z jednym i drugim. Rano stanęliśmy z Ojcem na apel. Po apelu Ojca dołączyli do transportu. Zajechały samochody. Załadowali nas na samochody i zawieźli na stację kolejową. Załadowali nas do wagonów. W jednej trzeciej wagonu nas umieścili, a dwie trzecie zajął esesman z maszynowym karabinem. Dali pół chleba i ćwiartkę margaryny i wieczorem wyruszyliśmy w drogę. Dokąd nie wiedzieliśmy bo i esesmani sami nie wiedzieli. Prowiant który dostaliśmy wszystek został od razu skonsumowany. Myśleliśmy, że gdzieś niedaleko będą nas wieźli. Okazało się, że jechaliśmy trzy dni i cztery noce. Głód zaczął nam dawać się we znaki. Zaczęliśmy opadać z sił. Ci blokowi co jechali z nami mieli ze sobą parę ziemniaków. Na drugi dzień nas poczęstowali. Jeden ziemniak na czterech. To był skarb. I to wszystko zanim dojechaliśmy do celu podróży. Po drodze odstawiali nas na boczne tory, bo jechały transporty z wojskiem na front. Po przyjeździe do Rawensbryku skierowali nas do Bartu koło Rostoku. 11 listopada dotarliśmy wieczorem na miejsce. Oświadczyli, że tu już koniec podróży. Kazali wychodzić z wagonów. Nikt się nie ruszał, bo nie mieliśmy sił. Z głodu nie można było z siebie wydobyć głosu po czterech nocach i czterech dniach podróży. Po prostu nie można było się podnieść z wagonu z głodu i wyczerpania. Jednak ze strachu przed biciem spadaliśmy jak kłody drzewa. Bocznica była tuż przy budynkach koszarowych. Zrobili apel, policzyli nas, kazali iść na blok. Kilku nas zostawili do przygotowania kolacji. Już nie pamiętam czyśmy jedli kolację czy nie, bo tacy byliśmy zmęczeni tą morderczą podróżą. Po przespanej nocy dzwonek na apel. Było nas 296 wraz z prominencją obozową.

Po odbyciu apelu zaczęli segregować murarzy, stolarzy, cieśli i innych zawodów. Jedni przydzieleni byli do ogrodzenia bloków przeznaczonych na obóz, innych do różnych prac. My z Ojcem trafiliśmy do komanda wytaczania i usuwania bomb z magazynów na pole. Była straszna praca. Bomby cementowe. Po całym dniu pracy z rąk aż się krew wydostawała. Mieszkaliśmy w bloku Nr 2. Pomieszczenia były bardzo dobre. O godzinie 6 rano do godziny osiemnastej była praca. Po 18 apel i tak zw. egzecyrka z wykonania pracy. Wyżywienie było znośne. chleb na 3 osoby, obiad wydawano o godz. 13. W parę dni po naszym przyjeździe do obozu dowiedzieliśmy się po powrocie z pracy, że odbyła się egzekucja jednego z naszych obozowiczów. W naszym bloku w piwnicy został powieszony mając około 20 lat. Byliśmy bardzo wstrząśnięci tą śmiercią. No ale życie toczy się dalej. Żyje się z dnia na dzień nadzieją, że już niedługo będzie koniec wojny. To był nasz chleb powszedni - nadzieja. Praca była bardzo żmudna. Kiedy się skończyło z bombami a przeszliśmy do ogradzania drutem kolczastym hal fabrycznych na prędce robionych z hangarów na samoloty, bo to było lotnisko. Śnieg, deszcz, mróz, ręce marzły, lecz nie było na to innej rady. Skończyliśmy grodzić pod koniec grudnia. Chwała Bogu. Następna praca to już była w hangarach. Ciepło, sucho. Robiliśmy regały na części samolotowe. Jedni się grali przy grzejnikach, a jeden stał na warcie i wyglądał czy esesman nie idzie sprawdzać czy pracujemy. Ubikacja była ogrzewana to schodziliśmy sie na papierosa, bo jeńcy francuscy zawsze parę papierosów zostawiali w ubikacji. To była centrala informacji co się dzieje w świecie i na froncie. Nie raz kolbą się dostało, aż jednego razu złamał sobie kolbę od karabinu, to była dla nas uciecha, lecz nie zdążył zauważyć numeru o kogo złamał. To był koniec grudnia i praca kończyła się z robieniem regałów na części do samolotów.

Przeszliśmy do właściwej hali, w której zaczęliśmy pracować. Ogłosili, że w kantynie jest do sprzedaży machorka, tak zwana krupczatka i śledzie w occie. Nie mieliśmy jednak marek. Kto miał jeden drugiemu pożyczał, lecz w końcu zabrakło. Zwróciliśmy się do majstra Niemca, który nam pożyczył parę marek. Był bardzo dobrym człowiekiem wyróżniającym się od innych. Dawał nam gazety, podkładając pod deski jak wychodziliśmy na obiad. Mówił, że jak wojna się skończy to pojedzie z nami do Polski. Lecz losy się potoczyły inaczej. Był ze Szczecina.

Nadszedł czas Świąt Bożego Narodzenia. Dzień wolny od pracy. Zamiast lepszego jedzenia na święta, byliśmy cały dzień o głodzie. Powiedzieli, że była awaria w przygotowaniu posiłków i cały dzień byliśmy o głodzie. Takie nam urządzili święta. Byliśmy bardzo chory na krwawą dezynterię. Na szczęście na nowy rok otrzymaliśmy paczki z domu, a w nich była oprócz innych produktów żywnościowych cebula. Był to skarb na chorobę nieoceniony. Po spożyciu jej przez parę dni choroba ustąpiła. Napisaliśmy listy do domu pierwszy raz, lecz takie obozowe, że żyjemy i dobrze się nam powodzi? To były specjalne, wydrukowane po niemiecku i więcej nie wolno było nic pisać. Mieliśmy tak zwaną bryl szperę to znaczy nie wolno nam było otrzymywać listów. Przez dwa lata nie mieliśmy żadnej wiadomości z domu, tyle co z gazety dowiedzieliśmy się jaka sytuacja panuje w kraju. I tak żyliśmy w świadomości jak rozbitki na morzu. Czas upływał nam: praca, apel, głód i przykre wydarzenia któreśmy przeżywali. Pewnego dnia przed wieczorem zauważyliśmy inny warkot samolotu. Przeleciał nad halą bardzo nisko tak, że artyleria go nie zauważyła. Zobaczyliśmy, że miał na skrzydłach koła biało czerwone. W tym momencie zawyła syrena na alarm. Wybiegliśmy do schronów. Niemcy tak uciekali w pola, że mało się nie poprzewracali ze strachu. My po wybiegnięciu z hali zobaczyliśmy palące się samoloty. Razem było ich jedenaście sztuk. Takie urządzili polowanie. Przeleciał nad obozem naszym, następnie z karabinów maszynowych ostrzelał postynkiety, hale fabryczną gdzie pracowali cywile i bloki esesmańskie. Dopiero artyleria zaczęła strzelać, a samolot już był bardzo daleko.


OŚWIĘCIM cz.6

 





Nastąpił wyładunek z wagonów. Dużo więźniów zmarło w czasie podróży. Trupów zabrali na samochody i zrzucili ich pod baraki. Widok był straszny. Trupy sięgały pod sam dach baraku. Nas ustawili w piątki w kolumnie. Obstawili nas żandarmami z psami jeden przy drugim. Bibie kolbami, kijami, kopanie. Kto się wychylił z szeregu szczuli psami. I tak dopędzili do Brzezinki. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że aż jest tak duży obóz. Otoczony drutem kolczastym, oświetlony, wszędzie co kilka metrów postynkiety, czyli budy dla strażników. Przywieźli nas około dwa tysiące pięciuset. Taki był duży transport. Wtłoczyli nas do baraków jeden przy drugim tak, że tylko na jednej nodze można było stać.

Zaczęła się gehenna. Nie było gdzie się załatwić. Wydzielony był w rogu baraku kącik do załatwienia się. Kolejka. Kto się dostał to się załatwił a kto nie to robił w spodnie. Smród, odór, a w dodatku bicie, krzyk, wrzask jak w piekle. I tak do samego rana. Rano apel, liczenie bez przerwy, bicie i bicie. Z wielkim trudem zebrali wszystkich więźniów. O godzinie dziesiątej zaczęli rozdawać śniadanie. Były to suszone ziemniaki w płatkach wsypane na wodę bez soli i tłuszczu. Bardzo niesmaczne, że nawet i świnia nie chciała by jeść. Więc mimo głodu nikt nie jadł. Mieliśmy dwie cebule któreśmy z ojcem zjedli i to był nasz obiad, śniadanie i kolacja. Po tym śniadaniu zbiórka. Sformowali kolumnę po pięciu i poprowadzili do starego Oświęcimia. W Oświęcimiu odbyło się strzyżenie, golenie wszystkich części ciała. Na głowie zostawili grzebień, boki ostrzygli a środek pozostał. Po strzyżeniu i goleniu trzeba było wskoczyć do basenu z wodą dezynfekującą, później pod prysznic z zimną wodą i pobieranie bielizny i odzieży. Wszystko odbywało się w biegu. Swoją odzież i buty kazali złożyć w kostkę, napisać imię i nazwisko, związać sznurkiem i oddać dla obsługujących. Natomiast w zamian dostaliśmy w biegu co popadło. Damską bieliznę, ubranie różnego rodzaju. Wymalowane krzyże na kurtkach, lampasy czerwone na spodniach, bez butów, bez czapek na głowie i tak wypędzili nas obok łaźni - a już był mróz w październiku. I tak przez całą noc musieliśmy siedzieć przytuleni jeden do drugiego, zmarznięci, głodni oczekując co dalej z nami będzie.

Około południa zrobili zbiórkę, apel, liczenie, ustawiać się w piątki - taki był wymóg. Po sprawdzeniu i policzeniu poprowadzili do Brzezinki. Kiedy przyszliśmy na teren Brzezinki i zamknęła się brama za nami, na widok nowego transportu, tak zwany "cugang" z kolumny zaczęli się rozchodzić w poszukiwaniu znajomych, rodziny i bliskich tak, ze kolumna zaczęła się rozpływać. Na widok, że się rozchodzą zrobili apel. Wszystko się rozpłynęło po placu. Wtedy ruszyli do akcji blokowi, kapo, sztubendziści i cały personel łagrowy by wszystkich spędzić na apel. Sformowali piątki, zaczęli liczyć. Nie zgadzał się stan więc kogo dorwali z transportu na placu zaraz wymierzali karę. A była to taka kara, że na miejscu zabijali.

My z ojcem byliśmy w trzeciej piątce z przodu. Na widok tego co robią z ludźmi ogarnął nas strach. Myśleliśmy, że tak będzie ze wszystkimi. Zabili jednego, drugiego, trzeciego i tak dalej robią na naszych oczach, przed nami może z dziesięć metrów. Ułożyli taki stos zabitych. Naliczyliśmy dziesięć trupów, prowadzą jedenastego - doktora ze Starachowic czy ze Skarżyska - Michalec nazwiskiem, kładą go na tą pryzmę trupów, uderzają go trzonkiem od łopaty, w tył głowy. Mózg wytrysnął jak fontanna. On w agonii podrywa się i biegnie wprost na druty koło postynkiety. Strażnik na jego widok, że chce uciekać z karabinu maszynowego strzela do niego i uśmierca go. Ten osuwa się z drutów, pada na ziemię.

Ten widok jeszcze bardziej ogarnął strachem cały szereg. Wszyscy zaczęli dostawać jakiegoś obłąkania. Wznosili ręce do góry, oczy zaczęły błądzić, kolumna zaczęła rozchodzić. Każdy myślał, że to będzie dziesiątkowanie. Zaczęli się przemieszczać w szeregu. Kto stał z brzegu uciekał do środka. Zaczęła się panika. Nie wiedzieli sztubowi co mają robić w takim momencie. Zadzwonili do komendanta obozu. Za chwilę przyjechało pełne auto esesmanów. Z karabinami, bagnety na karabinach, otoczyli nas ze wszystkich stron. Zaczęli ustawiać w piątki, a co dziesiątka, jednego więźnia wysuwali z boku, ażeby mogli szybciej policzyć. Znów popłoch. Będą dziesiątkować. Nie można sobie wyobrazić tego strasznego widoku. Wreszcie widzą co się dzieje, wystąpił komendant obozu i zaczął przemawiać do nas żebyśmy się uspokoili. Nie będzie żadnego dziesiątkowania tylko żeby dokładniej policzyć jaki jest stan. Dostaniecie dobrą kolację i pójdziecie spać. Trochę się wszyscy uspokoili. Esesmani, jeden przy drugim, po prostu wtłoczyli nas na blok, czyli do baraku. Wtedy jeszcze raz komendant wszedł na piec w baraku i oznajmił nam, że nic nam się złego nie stanie. Musicie dobrze pracować, a jak się wojna skończy powrócicie do domów, a na razie jesteście odosobnieni żebyście nie przeszkadzali w działaniach wojennych. Praca i jeszcze raz praca. Po tym przemówieniu rozdali kolację. Chleb na trzech, kostkę margaryny i marmolady. Zjedliśmy to wszystko i położyliśmy się spać. W pryczach czyli łóżkach po osiemnastu, dwudziestu tak, że nie można się było przekręcić na drugi bok. Bez sienników, dwa koce o ile to można było nazwać kocami. I tak spędziliśmy pierwszą noc pod dachem.

Rano pobudka o godzinie 5 i wychodzić na apel każdy przy swoim bloku. Zmarznięci, bez czapek na głowie i bez butów, bo nie wolno było nawet kawałka papy czy papieru mieć pod nogami, za to groziła kara dwadzieścia pięć kijów. Tak staliśmy aż do godziny ósmej.
Po apelu śniadanie, a śniadanie to herbata z ził jakichś bez cukru i chleba. Za jakieś dwie godziny obiad. Ziemniaki suszone zagotowane lub dynia, suszona brukiew, bez żadnego tłuszczu. Jedna miska na dwudziestu bez łyżki, tak jak psy. W biegu trzeba było wypić i oddać następnemu, a kto nie zdążył to przepadł obiad i tak aż do kolacji na głodnego. W południe apel. Po apelu lojze zuchen czyli szukanie wszów, to było w pierwszych dniach zanim umieścili po kilkuset więźniów w barakach. Następnie spisywali ewidencję i tatuowali numery na rękach. Robili to Żydzi wiecznym piórem. Było to bardzo bolesne. Cyrankiewicz był szrajberem, czyli sekretarzem i on spisywał ewidencję według numeru wytatuowanego na ręce, bo już po tym nazwisko nie figurowało, tylko numer. 

Ojciec miał numer 153824, ja 153825.




Po ukończeniu ewidencji podzielili nas na baraki. My z ojcem byliśmy na 5 baraku, później na 3. W barakach było bardzo zimno. Piec, który ciągnął się przez cały barak, ogrzewał tylko wtedy gdy się paliło, a opału nie było, tylko co się na placu znalazło jakieś drewno i tym się opalało. Warunki były bardzo straszne. Ubikacje były tuż przy torach, jakieś 400 m od naszego bloku. W nocy jak wypadło się załatwić trzeba było biec szybko żeby esesman widział na bocianie. Wolne poruszanie się groziło śmiercią. Woda nie nadająca się w ogóle do picia była chlorowana a w dodatku posiadała dużo żelaza co było naszym gwoździem do trumny. Ani się umyć ani zaspokoić pragnienie. Umywalnie były w ubikacjach. Odór niesamowity. Rano jak się szło do mycia napotykało się leżące trupy z nocy, zastrzeleni względnie z wycieńczenia padali. Specjalne komando było do zbierania trupów. Posypywali wapnem i rzucali na specjalny wóz i odwozili do krematorium. I tak dzień za dniem płynął. Czas upływał na staniu godzinami przed apelem. Jedyne zajęcie było kiedy koparka niedaleko kuchni kopała zbiornik na wodę, a my około dwa tysiące w marynarkach odwróconymi przód do tyłu i sypali łopatką piasku. I tak jak w kieracie w koło się chodziło i przed kuchnią wyrównywaliśmy teren przez całe dni. Po pewnym okresie pobytu pozwolili na napisanie listów do domu. Ażeby dostać blankiet listowy było bardzo ciężko. Jedynie za pół chleba od dłużej przebywających więźniów, którzy mieli dostęp do źródła.

My jednak zrezygnowaliśmy z tej oferty, bo trzeba było pisać po niemiecku, a my nie znaliśmy języka. Na dodatek tego mówili, że pojedziemy na transport, a po drugie żyliśmy nadzieją, że niedługo się wojna skończy to nie ma sensu. Lecz to była tylko nadzieja, która trwała blisko dwa lata. Po straszliwej kwarantannie na Brzezince wygłodzeni, wyniszczeni psychicznie nadszedł czas wyjazdu na transport. Byliśmy załamani gdzie nas wyślą. Niektórzy nam zazdrościli, ze prawdopodobnie pojedziemy do Buhenwaldu, że będziemy mieli lepiej jak w tej wykańczalni Brzezince. I tak się stało. Pod koniec października, na apelu oznajmili, że jedziemy w transport. Wyczytali numery, dali suchy prowiant na drogę: pół chleb i nie dużą kostkę margaryny, podstawili wagony, załadowali w bydlęce wagony, okna zabili deskami i drutem kolczastym, nam powiązali sznurkami ręce do tyłu i wpędzili jak bydło do wagonów. W wagonie po 65 osób i jeden esesman i karabin maszynowy co zajął dwie trzecie wagonu. Było bardzo ciasno. Jeden drugiemu siedział w kroku. Na wieczór wyruszyliśmy w podróż. Do północy jechaliśmy spokojnie. Żandarmi zeszli się do jednego wagonu. Aż tu naraz zatrzymuje się pociąg w polu. Zaczęła się strzelanina. Do naszego wagonu powrócił strażnik. Kazał się ustawić jak na apel. Policzył wszystkich. Zgadzał się stan. Okazało się, że w następnym wagonie wyrwali podłogę i kilku więźniów zwiało. Pościg i strzelanina nie dały rezultatu. Noc była bardzo ciemna. A jeszcze do tego jedną porcję chleba skradł nad Gozdyra bo jechał w naszym wagonie. Byliśmy przez to głodni przez cały dzień. Przyjechaliśmy do Wajmaru.


sobota, 11 maja 2019

RADOM 15. WRZEŚNIA 1943 cz.5




Marian Ż. z dziećmi i tatą



Przyjechaliśmy do Radomia.
Rozkuli nas z kajdan i wprowadzili do więzienia na ulicy Żeromskiego. Szum, krzyk esesmanów zrobił na nas ogromne wrażenie. Drżeliśmy ze strachu co dalej będą z nami robić. Stłoczyliśmy się w ubikacji. Po chwili wpadają z krzykiem i z nahajami żeby się rozbierać do naga i ustawiać się pod ścianą z rękoma do góry. Odwrócić się do ściany i nie odwracać się. Po spisaniu danych osobistych wpędzili do cel. Ja byłem w celi 25, ojciec w 23 - cela obok komendanta Kocha.W celi już było kilku więźniów. Cele dla politycznych więźniów mieliśmy na pierwszym piętrze. W celu smród, zaduch. Nad oknami tak zwane klosze, żeby nie było światła dziennego. Esesman odczytał regulamin jaki obowiązuje w więzieniu. Kiedy wchodził esesman trzeba było stawać w szeregu na baczność głową zwróconą w kierunku esesmana. Starszy celi meldował ilu więźniów pojechało na przesłuchanie a ilu pozostało. Po apelu posiłek. Śniadanie - czarna kawa z jakichś ziół i kawałek chleba. Czy to można było nazywać chlebem? Obiad - trzy czwarte litra zupy z pastewnych buraków. Na kolację kawa i kawałek chleba, apel i cisza.

W celi było nas 25 tak, że spaliśmy na jednym boku i na komendę przekręcaliśmy się na drugi bok. Spaliśmy na podłodze. Wszy, pluskwy i pchły oraz świerzb straszliwie dokuczały gorzej od głodu jeszcze. Najgorszy był ranek. Każdego dnia kilku więźniów wywozili na gestapo na przesłuchanie. A przesłuchanie było straszne. Pobici, zmaltretowani, pokrwawieni, rzucani jak zwierzaki do celi jęczeli cały czas z bólu i w wysokiej gorączce czekali śmierci. Jednego inżyniera nazwiskiem Żółtowski tak męczyli, że przechodziło ludzkie pojęcie. Wieszali za nogi a głową dostawał do ziemi i huśtali tak, że miał jedną ranę głowie. Drugi raz wieszali za ręce wykręcone do tyłu i bili. Chcieli wydobyć tajemnicę pocisków przeciwpancernych, lecz On pomimo strasznych katorg nie zdradził tajemnicy. Trwało to tak każdego dnia oprócz niedzieli.

Wreszcie przyszła kolej na nas z ojcem. rano wyczytali i bez jedzenia zakuli w kajdanki i na klęcząco w samochodzie, tak zwanej "suce" powieźli na gestapo, na przesłuchanie. Wsadzili do piwnicy, przykuli do grzejników, aż przed południem odbyło się przesłuchanie. Wprowadzili do pokoju gdzie było trzech gestapowców i tak zwany "kozioł". Najpierw byli bardzo uprzejmi, częstowali kawą, papierosem. Wszystkiego odmówiłem. Szkoda cię jesteś młody, ładnie ubrany, powiedz wszystko co wiesz i zostaniesz zwolniony do domu. A może chcesz wstąpić do armii niemieckiej - powiedz. Odpowiedź była jedna - nie. Mamy sposób na zatwardziałych. Położyć go na kozioł, powie wszystko. Powiesili na koźle i dwóch dryblasów zaczęło mnie bić. Zaczęli od nóg aż do głowy, bili nogami od krzeseł. Skończyli i znów - mów co wiesz. Bez rezultatu. Z powrotem na kozioł i to samo bicie. Najgorsze były pierwsze uderzenia, a później już człowiek nie reagował. Za trzecim razem zemdlałem. Oblali wodą i powiedzieli - już ma chyba dosyć i zawlekli do piwnicy. Tam zobaczyłem ojca po trzech tygodniach. Też już był po przesłuchaniu. Poturbowany, ale ucieszyliśmy się, że sie spotkaliśmy. Przywieźli do więzienia - już był wieczór. Na drugi dzień wzięli Korala. Rozmawiał z Walaskiem, że on tylko czeka żeby go wzięli na przesłuchanie to go jeszcze odwiozą do domu. Wrócił zmaltretowany, poobijany. Pytam się jego czy już wróciłeś z domu? Nic się nie odezwał, tak mu dogrzali. Następnego dnia w nocy ruch się zrobił w więzieniu. Trzaskanie drzwiami, ruch po celach, sprawdzanie obecnych, wyczytywanie nazwisk. Pogłoska, że na transport do Oświęcimia. Jedni zadowoleni, że już skończą się przesłuchania, inni się bali Oświęcimia.

31.I.1995 r.
Po skompletowaniu wszystkich więźniów pozostały prawie puste cele. Kazali schodzić do piwnicy. Każdego więźnia wiązali sznurami, ręce do tyłu. Było to już wczesnym ranem. Podjechały samochody i zaczęli załadowywać. Załadunek odbywał się w ten sposób: bili bez litości i kazali skakać na skrzynię samochodu, ręce związane do tyłu więc jak można było wskoczyć. Więc bili dotąd kolbami aż utworzył się wał po którym można było wejść na samochód. Kto był młodszy szybciej wskoczył, a starsi niedołężni zostali zadeptani i wielu z nich znalazło śmierć. Po załadowaniu samochodów powieźli na stacje kolejową. Wagony bydlęce były już podstawione po wapnie. Wpędzili nas po sześćdziesięciu pięciu do każdego wagonu. Dwie trzecie zajmował żandarm z karabinem maszynowym. My zaś, jeden drugiemu siedząc w kroku ze związanymi rękoma do tyłu, musieliśmy siedzieć aż do samego wieczora, zanim dojechaliśmy do Oświęcimia. Okna wagonu były zabite deskami i kolczastym drutem. Cała trasa była obstawiona od Radomia do Oświęcimia żandarmerią z psami tak, że mowy nie było o ucieczce. Po drodze zabierali z Kielc, Częstochowy. Był bardzo duży transport. Opróżniali wszystkie więzienia.
Dzień był bardzo gorący, duszno w wagonie, nie wolno się było poruszać. Strasznie się chciało pić. Nie dawali. Załatwić sprawy fizjologiczne wzbronione. Więźniowie mdleli. Rosjanin tak prosił, tak błagał żeby się załatwić aż go poty zalewały - żandarm tylko się szyderczo uśmiechał - aż zrobił w spodnie. Za to dostał bicie. Jechał z nami doktor ze Starachowic nazwiskiem Micholec. On był upoważniony do obsługi nas w załatwianiu się. I tak wymęczeni dojechaliśmy do stacji kolejowej OŚWIĘCIM.

wtorek, 23 kwietnia 2019

ARESZTOWANIE cz.4






Marian Ż. z rodziną



Jak tylko mogli tak niszczyli Niemców. Niemcy natomiast w odwecie coraz więcej aresztowali Polaków i wywozili do obozów. Tak i nas spotkało to nieszczęście.12.IX.43 r. przybiegła siostra z Gniewoszowa zadyszana, zapłakana z wiadomością, że mamy być aresztowani. Policjant dał znać, aby ojciec i syn ulotnili się z domu, bo są zadenuncjowani. Ogarnął nas strach. Co robić? Iść w las? Szkoda matki i siedmiorga rodzeństwa. Po naradzie postanowiliśmy zostać. Co Bóg da to będzie, wola boża. Nad ranem z poniedziałku na wtorek niespokojna noc. Stukają do drzwi: otwierać drzwi. Po otwarciu w drzwiach ukazał się żandarm z gotową bronią do strzału. Za żandarmem stał ojciec wystraszony. Ani słowa nie dali mu powiedzieć. Krzyknął na mnie: ubierać się. Ręce i nogi zadrżały i powoli się zacząłem ubierać. Zaczął krzyczeć: luz, luz, sznela. Kiedy już byłem ubrany chciałem się pożegnać. Nie pozwolił. Lament, płacz, nie zważali na to. Wyprowadzili na podwórko. Dom był obstawiony żandarmami z karabinami maszynowymi. Jedni pilnowali żeby nikt z domu nie uciekł, drudzy pilnowali trzech leżących na podwórku, związanych sznurami. Byli to Jan Gozdyra, Antoni Szymański i Mieczysław Szymański. Po wyprowadzeniu nas z domu związali sznurami jak zwierzaki i poprowadzili nas wszystkich do furmanki, która stała za płotem. Powrzucali nas jak świnie. Żandarmi siedzieli z tyłu wozu, a na drugiej furmance reszta żandarmów. Kazali jechać do Wierciocha, a było to około jednego kilometra. Nie dojeżdżając jakichś 400 metrów kazali się woźnicom zatrzymać. Jeden żandarm nas pilnował, a reszta pobiegła do Wierciocha. Otoczyli dom, reszta weszła do mieszkania. Po chwili słychać było wrzask, krzyk, bicie, lament. Trwało to około pół godziny. Chodziło im o duży reflektor. Po upływie czasu przyprowadzili dwóch braci Mieczysława i Stanisława Wierciochów zbitych, związanych i ojcu nakazali pod wodę. Nam kazali jechać. Gdyśmy dołączyli do nich, następny postój był u Walaska "młynarza". Nam kazali sie zatrzymać koło zagajnika, eskortę zostawili aby nas pilnowała, a reszta żandarmów poszła do Walaska, który był dwa tygodnie wcześniej aresztowany. Walasek miał brata oficera i syna. Więc myśleli, że ich złapią. Lecz nie udało się im. Z tej złości zaczęli się znęcać nad domownikami. Pozabierali gęsi, kaczki, jabłka, poniszczyli co się dało i po godzinie, może lepiej, powrócili do nas. Słonko już wzeszło, a my leżeliśmy głodni, zziębnięci i nie wiemy dokąd nas powiozą.

Powieźli nas do Zarzecza gdzie była gmina. Podwody zwolnili. Nam kazali pokłaść się w rowie przy szosie twarzą do ziemi i pilnowali nas jak myśliwi po polowaniu na zwierzynę. Kiedyśmy tak leżeli przyjechał burmistrz - Niemiec. Jak nas zobaczył spytał ojca co to się stało. Ojciec opowiedział. "Jak panu wiadomo sąsiad Koral, który jest pozbawiony praw za zabicie policjantów siedział w więzieniu, a teraz nie daje spokoju całej wiosce - szpicluje i dziwi się, że go Niemcy jeszcze trzymają na wolności, a niewinnych ludzi aresztują." Żandarm spytał burmistrza o czym rozmawiał z ojcem. Burmistrz mu opowiedział całą rozmowę. Po tej rozmowie zatrzymał samochód, kazał nam rozwiązać nogi i żebyśmy wsiadali na samochód. A pytał burmistrza gdzie on mieszka? W Kajetanowie, ale dzisiaj oddaje kontyngent mięsny i idzie do Zwolenia. Wsiedli razem z nami na samochód i ruszyliśmy w kierunku Zwolenia. Po drodze żandarm kazał nam zwracać uwagę na niego. Kiedy zauważyliśmy łobuza kazał zatrzymać samochód. Zawołał go. Ten zadowolony, że robią mu przysługę. Po wejściu na samochód żandarm zażądał dowód osobisty. Zaczął szukać po kieszeniach, ale to za długo trwało więc żandarm mu pomógł. Uderzył go kilka razy w twarz i zaraz mu mina zrzedła. Pytaliśmy się go dlaczego to zrobił. Odpowiedział, że mu się życie zbrzydło. To było się powiesić w lesie na suchej gałęzi - odpowiedział, że nie miał odwagi. A męczyć i dręczyć ludzi miałeś odwagę? - zamilkł kiedy dojechaliśmy do miasta. Zawieźli na do szkoły rolniczej gdzie mieściła się żandarmeria. Wsadzili nas do aresztu. W areszcie było tak ciasno, tyle ludzi już było aresztowanych, że stał jeden obok drugiego, a o siadaniu nie było mowy. Zaduch, swad, ze nie można wytrzymać. I tak do wieczora. Bez jedzenia i picia. Przed samym wieczorem wzywają pojedynczo na przesłuchania. Wchodzi się do pokoju. Olbrzymi pies wilczur obwąchuje, zadają parę pytań, zostają bez odpowiedzi, każą odprowadzić do aresztu. Wzięli Jego. Wrócił z kwaśną miną, że go pies potargał. I tak przez cała noc trwała ta zabawa. Jednego z aresztowanych tak pies pogryzł, że przez cała noc nie można było oka zmrużyć mimo, że na stojąco. Mieliśmy nadzieję, że nas zwolnią. Przyjechały siostry i powiedziały, że burmistrz się stara i mają nas wypuścić. Żyliśmy nadzieją. Na drugą noc zrobił się wielki ruch samochodów. Po kilku godzinach zajeżdżają samochody i przywożą nowych aresztowanych. Nad ranem otwierają drzwi. Po dwóch każą się ustawiać. Wyprowadzili wszystkich i po dwóch zaczynają kuć w kajdany i ładują do samochodów. Kiedy już wszystkich skuli i załadowali na samochody nastąpił wyjazd. Pytamy się konwojentów, a byli to Ukraińcy co służyli w SS, powiedzieli, że do Radomia nas wiozą.

środa, 10 kwietnia 2019

POD STRACHEM DZIEŃ I NOC cz.3



Jadwiga i Marian Ż.




Niemcy zaczęli wprowadzać swoje zarządzenia. Wprowadzili kontyngent na wszystko: mięso, mleko, masło, jajka, zboże, drzewo, ludzi. Wydali kartki na żywność i w ogóle na wszystko. Zapasy zaczęły się kurczyć. W miastach zaczął się głód. Ludność z miasta wyjeżdżała na wioski aby zdobyć żywność. Narażali się na wszelkiego rodzaju szykany. Mimo to na głód nie ma kuli. Przyjeżdżali z Warszawy do nas. My organizowaliśmy żywność. Częściowo na wymianę, częściowo za pieniądze i tak do 1943 roku. Mieliśmy zboże na mąkę, kasze. Pod strachem, bo trzeba było mieć karty na przemiał.

W Gniewoszowie był młyn, w którym "na lewo" można było przemielić zboże. Część mąki zabierał Żyd, a część do dalszej sprzedaży dla handlarzy z Warszawy.W Gniewoszowie było getto żydowskie. Panował tam ogromny głód i każdą żywność można było sprzedać i przeszmuglować, bo bezpośrednio nie wolno było. Żandarmi wyłudzali od Żydów co się tylko dało. Był taki przypadek. Żydzi ukrywali się w Regowie. Mieli dużo złota, skór na buty. Zarekwirowali Im wszystko, aż w końcu przywieźli Ich do Gniewoszowa na żydowski cmentarz, zwany kierkut i czworo zabili strzałem w tył głowy i tak się z nimi rozprawili. Żydówka moment przed śmiercią jeszcze wymówiła te słowa: "Ach jaki piękny jest świat" i w kałuży krwi z rozwianymi włosami zakończyła życie. Widok był straszny. Cztery trupy bez winy jak psów zastrzelili. Jak błyskawica rozeszła się wieść o tym morderstwie po całej okolicy. I tak już się zaczęło prześladowanie, które następowało jedno po drugim. Aresztowania, łapanki do Niemiec. Człowiek żył pod strachem dzień i noc. Kilka razy uciekaliśmy z aresztu. Wykupywali nas z Góry Puławskiej od policji. Żyć już się nie chciało jedynie to, że człowiek był młody, pełen energii i optymizmu, że to musi się skończyć. Lecz zanim to nastąpiło, dużo sie jeszcze przeszło. Ucieczka za Wisłę, żeby do Prus nie złapali bo rodzina była liczna. Sześć sióstr ja i brat 6-letni, dwoje rodziców. Byliśmy w oczach, że nas jest tyle i żadnego nie mogą złapać do Niemiec. Byliśmy podejrzani, że do nas przychodzą partyzanci. Od 39 roku ojciec należał do organizacji. Nauczyciel z Bronowic - Rut - organizował podziemie, lecz musiał uciekać kiedy mu zaczęli deptać po piętach. Później aresztowali księdza z Góry Puławskiej i jeszcze 20 osób. Trzymali ich w Radomiu przez 2 tygodnie. Potem przywieźli ich do Góry Puławskiej, zrobili szubienicę i wszystkich powiesili w dzień, w którym był jarmark w Puławach. Wszystkich ludzi, którzy wracali z jarmarku zatrzymywali i kazali się przyglądać jak wiszą. Jedynie Mizak z Bronowic został zwolniony. Jak wrócił do domu to osiwiał ze strachu. I tak co jakiś czas to nowe wydarzenie. Wreszcie przyszedł czas i na nas.

Wracałem z Gniewoszowa kiedy zaczęła się kanonada w nocy 12 września 1943 roku w Gołębiu. Został wysadzony pociąg z amunicją jadący na wschód. Cały rok Niemcy szykowali się do uderzenia na Rosję. Zima była bardzo ostra. Codziennie trzeba było iść na radomską szosę odgarniać śnieg, a były zaspy do 2 metrów. Nastała wiosna, roztopy, samochody grzęzły, szosa się zapadała. I tak do czerwca 40 roku. 21 czerwca wracałem z randki. Była godzina 4 rano. Słychać na lotnisku w Klikawie szum samolotów. Eskadra za eskadrą leciały na wschód. Działa było słychać aż ziemia drżała. Tak było do południa, później odgłosy się oddalały, aż wreszcie umilkły. Nadzieja spełzła na niczym. W tak krótkim czasie pogonili aż pod Moskwę i dalej i dalej. Niektórzy mówili, że już nie ma nadziei na odzyskanie niepodległości. Trzeba było długich perswazji, że to nie jest koniec. Przyjdzie czas, że machina niemiecka się załamie i Niemców pokonają. I tak się stało, ale dużo trzeba było wycierpieć. Coraz szersze kręgi w kraju były opanowywane przez partyzantów.

piątek, 29 marca 2019

MARZENIA NIESPEŁNIONE cz.2


Marian Ż. i 6 sióstr




Kajetanów 1992 r.

Od lat młodzieńczych marzyłem o lotnictwie, by zostać lotnikiem.Niedaleko od mojej miejscowości było lotnisko w Dęblinie. Mogłem całymi dniami przyglądać się jak się ćwiczą lotnicy na samolotach wykonujących różne akrobacje.

Po ukończeniu szkoły podstawowej postanowiłem pójść do szkoły lotniczej w Bydgoszczy. Zostałem przyjęty w 1938 roku. Lecz radość krotko trwała. Kiedy miał się rozpocząć rok szkolny dostałem zawiadomienie o odroczeniu szkoły na czas nieokreślony. Ze łzami w oczach przyjąłem tę wiadomość. Powodów nie podali. Jednak domyślałem się, ze wojna wisi w powietrzu. Wojsko szykowało się na Zaolziu. Ruchy wojska dawały do myślenia, ze sytuacja staje się niebezpieczna. W prawie pojawiały się artykuły świadczące o groźbie wybuchu wojny z Niemcami. Dyplomaci jeździli bez przerwy to do Berlina, Londynu, Paryża, Moskwy. Jednak wyniki tych rozmów były nikłe. W roku 1939 w marcu prasa donosiła o wysyłce skarbów zagranicę. Zastanawialiśmy się, że działa przeciwlotnicze i przeciwpancerne Polska wysyła do Anglii. Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc temperatura rosła w społeczeństwie - co będzie. Nastrój w społeczeństwie się podnosił.

Jednak społeczeństwo było zdecydowane za wszelka cenę walczyć do ostatniego. Widać było niepokój i zdenerwowanie wśród ludzi, czy się zażegna od wybuchu wojny czy też nie. Po powrocie ministra Beka z Berlina oznajmił, że Niemcy żądają korytarza przez Polskę. Odpowiedź dostali negatywną. Nie mamy nic do oddania w przeciwnym razie tylko możemy przyjąć wojnę. I tak sie stało. 1 września 1939 jak błyskawica rozeszła się wiadomość, że Niemcy bezy wypowiedzenia wojny, zaatakowali Polskę.

Jedni wierzyli, inni nie wierzyli. Nad ranem pojawiły się samoloty. Myśleliśmy, ze to ćwiczenia. Za parę godzin, eskadra za eskadrą, podążały w kierunku Dęblina i Puław na bardzo dużej wysokości. Zrzucili kilka bomb na lotnisko w Dęblinie i na most w Puławach.W Dęblinie wybuchły pożary. Na post w Puławach nie mogli trafić. Naloty z każdym dniem i nocą się nasilały. Komunikaty radiowe podawały o nasilających się działaniach wojsk lądowych i sił lotniczych niemieckich na wszystkich odcinkach frontu. Zaczęli coraz więcej nadjeżdżać uciekinierzy od zachodniej granicy. Szosy były zatłoczone uciekinierami. Samoloty robiły popłoch wśród ludności. Strzelali do wszystkiego co się poruszało, nawet do bydła pasącego się. W miejscowości Klikawa koło Puław, gdzie Polacy zaczęli robić lotnisko polowe, kilkadziesiąt osób, którzy pracowali przy równaniu terenu, zostali zaatakowani i ostrzelani z karabinów maszynowych. Kilka koni zostało zabitych. Parę osób zostało rannych i kilka samolotów zostało spalonych. Powrócili wieczorem z lotniska 4 przerażeni, wystraszeni. Opowiadali o strasznych przeżyciach. Następnego dnia już nie poszli do pracy. Samoloty bez przerwy bombardowały, robiąc spustoszenie na lotniku. Samoloty polskie, które były ukryte w lesie zostały spalone, szosy coraz bardziej zatłoczone wojskiem i uciekinierami. Wszyscy kierowali się za Wisłę. Pozostawiali wszelkiego rodzaju środki lokomocji. Widok był straszny. Wojsko polskie zaczęło się przeprawiać przez Wisłę na wysokości Zajezierza. Front zbliżał się do Radomia. Niemcy koloniści, którzy mieszkali w pobliżu lotniska, nocą zaczęli ostrzeliwać nasze wojsko. Obserwator niemiecki, który był w wierzy kościoła w Górze Puławskiej został zestrzelony przez Polską artylerię.

Z nadciągającym frontem sytuacja stawała się coraz gorsza. Wykupiona żywność w sklepach coraz bardziej zagrażała głodem ociekającej ludności. Samoloty niszczyły wszystko co napotkały po drodze. Dęblin i Puławy przez trzy tygodnie bez przerwy były bombardowane. Lotnictwo nasze nie mogło sprostać zadaniu mimo tak ofiarnej i nierównej walce. Społeczeństwo ogarniał smutek, ale i wola walki. Spontanicznie wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni szli za Wisłę, by tam się dalej bić, bo miał być front za Wisłą. Widok był straszny. Gdzie okiem sięgnąć wszędzie łuny pożarów, niebo zasnute dymem. Most w Puławach tylko jedna bomba trafiła. Przebiła jezdnię nie wyrządzając poważniejszego uszkodzenia. Dopiero kiedy Polacy wycofali się za Wisłę wysadzili w powietrze jedno przęsło mostu.

Front nadciągnął do Wisły. Myśleliśmy, ze będzie bój. Na próżno oczekiwania. Za dwa dni Niemcy przeprawili się za Wisłę i dalej, dalej. Aż w październiku kanonada pod Kockiem wstrząsnęła powietrzem. Znów wstąpiła nadzieja na walkę. Na próżno, bo nie cały tydzień i zapanowała cisza na froncie. W duszy smutek i przygnębienie. Jak to się mogło stać? Nastały okrutne dni okupacji. Jedni mówili, ze już koniec z Polską, inni byli innego ducha, że Niemcy nie wygrają wojny. Okupant od razu wziął się do dzieła. Aresztowania, rozstrzeliwania. Następnie wyznaczał kontyngenty: zboże, mięso, masło, jaja, ludzi, drzewo z lasu. Za nie wywiązanie się na początku była kara grzywny lub kara chłosty.

Porobili z niemieckich kolonistów szturmówki i oni byli panami życia i śmierci. Kto się nie wywiązał z nałożonych obowiązków - wtedy oni się rozprawiali. W urzędach poobsadzali Niemców. Nie było mowy, żeby ktoś uchylił się od obowiązku na niego nałożonego. Zaczęła się wkradać na dobre niewola.

BLOG Z OBOZU KONCENTRACYJNEGO cz.1



Marian i Jadwiga Ż.


Mieszkaliśmy na górze, a Dziadzik z Babcią na dole. Mimo to niewiele pamiętam, jaki był Marian Ż. Najmocniej zapadł mi w głowę fakt, że przy każdym składaniu życzeń, czy to na urodziny, czy na święta - płakał. Łzy cisnęły mu się do oczu tak mocno, że nie był w stanie ich powstrzymać. Nigdy nie spytałam, dlaczego tak ma. Dziś już wiem.

Przeczytałam Jego wspomnienia z okresu drugiej wojny światowej, kiedy trafił do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Przeczytałam to i sama się popłakałam. Dziadzik, bo tak prosił, aby do niego mówić, trafił tam ze swoim ojcem Janem, widział niejedną śmierć i słyszał o najokropniejszych torturach. Sam traktowany był nieludzko i poza głodem i chorobami, nieraz został dotkliwie pobity.

Co jeszcze pamiętam z czasów dzieciństwa? Dziadzik był małomówny, przynajmniej ja go tak odbierałam. Ale był też jednocześnie bardzo delikatny, kulturalny, czysty i elegancki. Potrafił przepięknie rysować, pisać i rzeźbić w drewnie (niestety Pinokia, którego mi obiecał, nie doczekałam). Pamiętam też, że palił dużo papierosów, przez co zachorował na martwicę, amputowali mu nogę, a potem robiłam wyścigi z nim na wózku inwalidzkim po korytarzu. Nie zapomnę również, jak zawsze równo układał kapcie przed położeniem się do łóżka i smarował kremem Nivea. Najlepsze jednak w wykonaniu Margolcia było głośne wzywanie żony Jadzi: "JAAAAGAAAA!!". Wydaje mi się, że miał dobre serce. Zawsze pomagał Babci przy gotowaniu i gdy chodziliśmy jako dzieciaki po kolędzie, zawsze dawał nam po kilka złotych. Dzieci pamiętają takie rzeczy...

Okropne przyznać, ale to chyba wszystko, co pamiętam, mieszkając z nim pod jednym dachem przez prawie 25 lat. Wiem jeszcze tylko, że bardzo dzielnie znosił wszystkie choroby i zmarł w szpitalu w wieku 80 lat w gronie najbliżej rodziny. Kilka miesięcy temu wpadłam na pomysł, aby wspomnienia, które zdołał pięknie spisać, przelać na bloga. Tak, aby każdy mógł go przeczytać na komputerze lub smartfonie, aby pamięć o okrucieństwach, jakich doznał nie została zasypana kurzem, zwłaszcza w czasach, kiedy podobno 80% Amerykanów nie ma pojęcia, co to jest Auschwitz...

Będę powolutku wrzucać posty, jeden za drugim aż do momentu, w którym skończył pisać... Nie będą to miłe ani piękne rzeczy, pomimo jednej - nadziei, która trzymała Dziadzika przy życiu i dzięki której jestem na tym świecie i mogę dać świadectwo jako jego wnuczka...


P.S.

Dziś jest 06.12.2021 - Mikołajki
Obejrzałam krótki wywiad ze zmarłą tydzień temu "Babcią Cecylią".
Nie znałam tej Pani, ale jej Wnuczka uczy moje dzieci języka angielskiego i przesłała mi ten oto link:


Te wspomnienia z drugiej wojny światowej natchnęły mnie, aby dokończyć opowieści Dziadzika na blogu. Mam nadzieję, że razem z moją babcią Jadwigą, "Margol" czuwa teraz nad swoją gromadką: dzieci, trójki wnucząt i szóstki prawnucząt...