Spis treści (daty spisywania kolejnych części)
MARZENIA NIESPEŁNIONE
Kajetanów 1992 r.
25.VI.1994 r.
29.01.1995 r.
PRZYJAZD DO RADOMIA 15 WRZEŚNIA 1943 R.
31.I.1995 r.
OŚWIĘCIM
23.II.1995 r.
7.III.1995 r.
13.III.1995 r.
PRZYJAZD DO BUHENWALDU
Spis treści (daty spisywania kolejnych części)
MARZENIA NIESPEŁNIONE
Kajetanów 1992 r.
25.VI.1994 r.
29.01.1995 r.
PRZYJAZD DO RADOMIA 15 WRZEŚNIA 1943 R.
31.I.1995 r.
OŚWIĘCIM
23.II.1995 r.
7.III.1995 r.
13.III.1995 r.
PRZYJAZD DO BUHENWALDU
Pogoda była słoneczna przed samym wieczorem. Wyładowali nasz w Wajmarze. Na niebie ukazał się samolot Meserszmidt nurkując nad pociągiem. Wyszliśmy z wagonów, ustawiliśmy się w piątki. Po obu stronach naszej kolumny esesmani z karabinami gotowymi do strzału i z psami, w rękach trzymali duże reflektory. Padła komenda inplajszyd marsz co znaczyło maszerować naprzód. Nie wiedzieliśmy gdzie nas prowadzą. Zapadła noc. Oświetlali nas z krzykiem, poszturchiwaniem pędzili w leśną drogę. Do Buchenwaldu z Wejmaru było osiem kilometrów, jak później się dowiedzieliśmy. Z wielkim trudem, wygłodzeni, zmęczeni dotarliśmy do Buchenwaldu około godziny 23. W bramie obozowej usłyszeliśmy orkiestrę na powitanie. Była to orkiestra obozowa z więźniów. Po przekroczeniu bramy zaprowadzili nas na plac apelowy. Był olbrzymi. Po sprawdzeniu stanu brakowało sześciu więźniów. Zaprowadzili nas do baraków, które znajdowały się obok plantacji pomidorów, selerów i innych warzyw. Zapachniało wolnością. My z ojcem byliśmy w baraku Nr 61. Dali kolację. Chleb na trzech, margarynę i marmoladę. Zaspokoiliśmy głód. Blokowy porozdzielał nas gdzie mamy spać i jakie rano będą zajęcia. Oznajmił nam jaki regulamin nas będzie obowiązywał. Blokowy był Niemcem. Obowiązywała cisza podczas snu. Ubrania mają być złożone w kostkę i wystawione przed prycz wraz z butami czyli z drewniakami. Po ułożeniu się do snu zjawili się: kapo forazbajterzy, policja obozowa i sztubendyści. Zaświecili światło i zaczęli szukać kto był na wolności szpiclem. Okazało się, że znaleźli jednego co oskarżył dwóch braci. Bardzo szybko się z nim oprawili. W parę minut już nie żył. Był to widok wzruszający. Takie prawa obowiązywały w obozie. Po tym incydencie zasnęliśmy. Rano o 6 godzinie pobudka. Mycie się i apel. Po apelu śniadanie. Po śniadaniu spisywanie ewidencji i rozdawanie nowych numerów winklów z literą narodowości. Trzeba było przyszyć na lewym boku piersi numer na spodniach na wysokości powyżej kolana. Pierwsza czynność została wykonana. Numery z Oświęcimia były w tym obozie zbyteczne, bo każdy obóz miał swoją numerację. I tak zeszło do obiadu. Obiad o godzinie 13. Nawet bardzo smakował. Makaron z gulaszem, konina, ale smakowała 5 sztuk ziemniaków i to wszystko. Jak po Oświęcimiu to Kanada.
I tak szedł dzień za dniem. Do pracy nie chodziliśmy. Raz tylko zrobili nam dłuższą przechadzkę do kamieniołomów. Po jednym kamieniu na ramieniu przynieśliśmy na obóz. W trakcie tej wycieczki dowiedzieliśmy się, że złapali tych co uciekli z wagonu w czasie transportu. Dali im biało czerwone punktu na plecach, piersiach i spodniach. Jaki dalszy był ich los nie wiemy. I tak przez trzy tygodnie tej kwarantanny dopiero odżyliśmy cokolwiek. Mówili, że szykują nas w transport do pracy w fabryce. Odpoczynek był dobry. Tylko odchodziła polityka i wygrzewanie się na słońcu. Lecz co dobre krótko trwa.
Po trzech tygodniach, wieczorem blokowy oznajmia, że będzie transport rano. Gdzie i dokąd nie wiadomo. Ja wyczytany byłem na transport. Ojciec miał pozostać. Ogarnęła mnie rozpacz. Naradzamy się z Ojcem co począć. Było już po kolacji. Uradziliśmy, że pójdziemy prosić blokowego, żeby nam coś pomógł. Ale cóż, on jest Niemiec - czy zechce? Nie ma innego wyjścia. Idziemy. Co Bóg da. Weszliśmy do jego sztuby. Pyta co się stało. Naświetliliśmy mu sprawę. Chwilę pomyślał i mówi: trzeba było przyjść wcześniej, może byśmy coś poradzili, a tak to już za późno. Chwila ciszy. Wreszcie mówi. Rano niech Ojciec idzie na apel, może ktoś zachoruje to Ojciec w to miejsce go zastąpi. I tak się stało. Niech go Bóg ma w swojej opiece. Bo zawsze w dwóch jest raźniej i nie myśli się co się dzieje z jednym i drugim. Rano stanęliśmy z Ojcem na apel. Po apelu Ojca dołączyli do transportu. Zajechały samochody. Załadowali nas na samochody i zawieźli na stację kolejową. Załadowali nas do wagonów. W jednej trzeciej wagonu nas umieścili, a dwie trzecie zajął esesman z maszynowym karabinem. Dali pół chleba i ćwiartkę margaryny i wieczorem wyruszyliśmy w drogę. Dokąd nie wiedzieliśmy bo i esesmani sami nie wiedzieli. Prowiant który dostaliśmy wszystek został od razu skonsumowany. Myśleliśmy, że gdzieś niedaleko będą nas wieźli. Okazało się, że jechaliśmy trzy dni i cztery noce. Głód zaczął nam dawać się we znaki. Zaczęliśmy opadać z sił. Ci blokowi co jechali z nami mieli ze sobą parę ziemniaków. Na drugi dzień nas poczęstowali. Jeden ziemniak na czterech. To był skarb. I to wszystko zanim dojechaliśmy do celu podróży. Po drodze odstawiali nas na boczne tory, bo jechały transporty z wojskiem na front. Po przyjeździe do Rawensbryku skierowali nas do Bartu koło Rostoku. 11 listopada dotarliśmy wieczorem na miejsce. Oświadczyli, że tu już koniec podróży. Kazali wychodzić z wagonów. Nikt się nie ruszał, bo nie mieliśmy sił. Z głodu nie można było z siebie wydobyć głosu po czterech nocach i czterech dniach podróży. Po prostu nie można było się podnieść z wagonu z głodu i wyczerpania. Jednak ze strachu przed biciem spadaliśmy jak kłody drzewa. Bocznica była tuż przy budynkach koszarowych. Zrobili apel, policzyli nas, kazali iść na blok. Kilku nas zostawili do przygotowania kolacji. Już nie pamiętam czyśmy jedli kolację czy nie, bo tacy byliśmy zmęczeni tą morderczą podróżą. Po przespanej nocy dzwonek na apel. Było nas 296 wraz z prominencją obozową.
Po odbyciu apelu zaczęli segregować murarzy, stolarzy, cieśli i innych zawodów. Jedni przydzieleni byli do ogrodzenia bloków przeznaczonych na obóz, innych do różnych prac. My z Ojcem trafiliśmy do komanda wytaczania i usuwania bomb z magazynów na pole. Była straszna praca. Bomby cementowe. Po całym dniu pracy z rąk aż się krew wydostawała. Mieszkaliśmy w bloku Nr 2. Pomieszczenia były bardzo dobre. O godzinie 6 rano do godziny osiemnastej była praca. Po 18 apel i tak zw. egzecyrka z wykonania pracy. Wyżywienie było znośne. chleb na 3 osoby, obiad wydawano o godz. 13. W parę dni po naszym przyjeździe do obozu dowiedzieliśmy się po powrocie z pracy, że odbyła się egzekucja jednego z naszych obozowiczów. W naszym bloku w piwnicy został powieszony mając około 20 lat. Byliśmy bardzo wstrząśnięci tą śmiercią. No ale życie toczy się dalej. Żyje się z dnia na dzień nadzieją, że już niedługo będzie koniec wojny. To był nasz chleb powszedni - nadzieja. Praca była bardzo żmudna. Kiedy się skończyło z bombami a przeszliśmy do ogradzania drutem kolczastym hal fabrycznych na prędce robionych z hangarów na samoloty, bo to było lotnisko. Śnieg, deszcz, mróz, ręce marzły, lecz nie było na to innej rady. Skończyliśmy grodzić pod koniec grudnia. Chwała Bogu. Następna praca to już była w hangarach. Ciepło, sucho. Robiliśmy regały na części samolotowe. Jedni się grali przy grzejnikach, a jeden stał na warcie i wyglądał czy esesman nie idzie sprawdzać czy pracujemy. Ubikacja była ogrzewana to schodziliśmy sie na papierosa, bo jeńcy francuscy zawsze parę papierosów zostawiali w ubikacji. To była centrala informacji co się dzieje w świecie i na froncie. Nie raz kolbą się dostało, aż jednego razu złamał sobie kolbę od karabinu, to była dla nas uciecha, lecz nie zdążył zauważyć numeru o kogo złamał. To był koniec grudnia i praca kończyła się z robieniem regałów na części do samolotów.
Przeszliśmy do właściwej hali, w której zaczęliśmy pracować. Ogłosili, że w kantynie jest do sprzedaży machorka, tak zwana krupczatka i śledzie w occie. Nie mieliśmy jednak marek. Kto miał jeden drugiemu pożyczał, lecz w końcu zabrakło. Zwróciliśmy się do majstra Niemca, który nam pożyczył parę marek. Był bardzo dobrym człowiekiem wyróżniającym się od innych. Dawał nam gazety, podkładając pod deski jak wychodziliśmy na obiad. Mówił, że jak wojna się skończy to pojedzie z nami do Polski. Lecz losy się potoczyły inaczej. Był ze Szczecina.
Nadszedł czas Świąt Bożego Narodzenia. Dzień wolny od pracy. Zamiast lepszego jedzenia na święta, byliśmy cały dzień o głodzie. Powiedzieli, że była awaria w przygotowaniu posiłków i cały dzień byliśmy o głodzie. Takie nam urządzili święta. Byliśmy bardzo chory na krwawą dezynterię. Na szczęście na nowy rok otrzymaliśmy paczki z domu, a w nich była oprócz innych produktów żywnościowych cebula. Był to skarb na chorobę nieoceniony. Po spożyciu jej przez parę dni choroba ustąpiła. Napisaliśmy listy do domu pierwszy raz, lecz takie obozowe, że żyjemy i dobrze się nam powodzi? To były specjalne, wydrukowane po niemiecku i więcej nie wolno było nic pisać. Mieliśmy tak zwaną bryl szperę to znaczy nie wolno nam było otrzymywać listów. Przez dwa lata nie mieliśmy żadnej wiadomości z domu, tyle co z gazety dowiedzieliśmy się jaka sytuacja panuje w kraju. I tak żyliśmy w świadomości jak rozbitki na morzu. Czas upływał nam: praca, apel, głód i przykre wydarzenia któreśmy przeżywali. Pewnego dnia przed wieczorem zauważyliśmy inny warkot samolotu. Przeleciał nad halą bardzo nisko tak, że artyleria go nie zauważyła. Zobaczyliśmy, że miał na skrzydłach koła biało czerwone. W tym momencie zawyła syrena na alarm. Wybiegliśmy do schronów. Niemcy tak uciekali w pola, że mało się nie poprzewracali ze strachu. My po wybiegnięciu z hali zobaczyliśmy palące się samoloty. Razem było ich jedenaście sztuk. Takie urządzili polowanie. Przeleciał nad obozem naszym, następnie z karabinów maszynowych ostrzelał postynkiety, hale fabryczną gdzie pracowali cywile i bloki esesmańskie. Dopiero artyleria zaczęła strzelać, a samolot już był bardzo daleko.
![]() |
| Marian Ż. z dziećmi i tatą |
![]() |
| Marian Ż. z rodziną |
![]() |
| Jadwiga i Marian Ż. |
![]() |
| Marian Ż. i 6 sióstr |
![]() |
| Marian i Jadwiga Ż. |