Nastąpił wyładunek z wagonów. Dużo więźniów zmarło w czasie podróży. Trupów zabrali na samochody i zrzucili ich pod baraki. Widok był straszny. Trupy sięgały pod sam dach baraku. Nas ustawili w piątki w kolumnie. Obstawili nas żandarmami z psami jeden przy drugim. Bibie kolbami, kijami, kopanie. Kto się wychylił z szeregu szczuli psami. I tak dopędzili do Brzezinki. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że aż jest tak duży obóz. Otoczony drutem kolczastym, oświetlony, wszędzie co kilka metrów postynkiety, czyli budy dla strażników. Przywieźli nas około dwa tysiące pięciuset. Taki był duży transport. Wtłoczyli nas do baraków jeden przy drugim tak, że tylko na jednej nodze można było stać.
Zaczęła się gehenna. Nie było gdzie się załatwić. Wydzielony był w rogu baraku kącik do załatwienia się. Kolejka. Kto się dostał to się załatwił a kto nie to robił w spodnie. Smród, odór, a w dodatku bicie, krzyk, wrzask jak w piekle. I tak do samego rana. Rano apel, liczenie bez przerwy, bicie i bicie. Z wielkim trudem zebrali wszystkich więźniów. O godzinie dziesiątej zaczęli rozdawać śniadanie. Były to suszone ziemniaki w płatkach wsypane na wodę bez soli i tłuszczu. Bardzo niesmaczne, że nawet i świnia nie chciała by jeść. Więc mimo głodu nikt nie jadł. Mieliśmy dwie cebule któreśmy z ojcem zjedli i to był nasz obiad, śniadanie i kolacja. Po tym śniadaniu zbiórka. Sformowali kolumnę po pięciu i poprowadzili do starego Oświęcimia. W Oświęcimiu odbyło się strzyżenie, golenie wszystkich części ciała. Na głowie zostawili grzebień, boki ostrzygli a środek pozostał. Po strzyżeniu i goleniu trzeba było wskoczyć do basenu z wodą dezynfekującą, później pod prysznic z zimną wodą i pobieranie bielizny i odzieży. Wszystko odbywało się w biegu. Swoją odzież i buty kazali złożyć w kostkę, napisać imię i nazwisko, związać sznurkiem i oddać dla obsługujących. Natomiast w zamian dostaliśmy w biegu co popadło. Damską bieliznę, ubranie różnego rodzaju. Wymalowane krzyże na kurtkach, lampasy czerwone na spodniach, bez butów, bez czapek na głowie i tak wypędzili nas obok łaźni - a już był mróz w październiku. I tak przez całą noc musieliśmy siedzieć przytuleni jeden do drugiego, zmarznięci, głodni oczekując co dalej z nami będzie.
Około południa zrobili zbiórkę, apel, liczenie, ustawiać się w piątki - taki był wymóg. Po sprawdzeniu i policzeniu poprowadzili do Brzezinki. Kiedy przyszliśmy na teren Brzezinki i zamknęła się brama za nami, na widok nowego transportu, tak zwany "cugang" z kolumny zaczęli się rozchodzić w poszukiwaniu znajomych, rodziny i bliskich tak, ze kolumna zaczęła się rozpływać. Na widok, że się rozchodzą zrobili apel. Wszystko się rozpłynęło po placu. Wtedy ruszyli do akcji blokowi, kapo, sztubendziści i cały personel łagrowy by wszystkich spędzić na apel. Sformowali piątki, zaczęli liczyć. Nie zgadzał się stan więc kogo dorwali z transportu na placu zaraz wymierzali karę. A była to taka kara, że na miejscu zabijali.
My z ojcem byliśmy w trzeciej piątce z przodu. Na widok tego co robią z ludźmi ogarnął nas strach. Myśleliśmy, że tak będzie ze wszystkimi. Zabili jednego, drugiego, trzeciego i tak dalej robią na naszych oczach, przed nami może z dziesięć metrów. Ułożyli taki stos zabitych. Naliczyliśmy dziesięć trupów, prowadzą jedenastego - doktora ze Starachowic czy ze Skarżyska - Michalec nazwiskiem, kładą go na tą pryzmę trupów, uderzają go trzonkiem od łopaty, w tył głowy. Mózg wytrysnął jak fontanna. On w agonii podrywa się i biegnie wprost na druty koło postynkiety. Strażnik na jego widok, że chce uciekać z karabinu maszynowego strzela do niego i uśmierca go. Ten osuwa się z drutów, pada na ziemię.
Ten widok jeszcze bardziej ogarnął strachem cały szereg. Wszyscy zaczęli dostawać jakiegoś obłąkania. Wznosili ręce do góry, oczy zaczęły błądzić, kolumna zaczęła rozchodzić. Każdy myślał, że to będzie dziesiątkowanie. Zaczęli się przemieszczać w szeregu. Kto stał z brzegu uciekał do środka. Zaczęła się panika. Nie wiedzieli sztubowi co mają robić w takim momencie. Zadzwonili do komendanta obozu. Za chwilę przyjechało pełne auto esesmanów. Z karabinami, bagnety na karabinach, otoczyli nas ze wszystkich stron. Zaczęli ustawiać w piątki, a co dziesiątka, jednego więźnia wysuwali z boku, ażeby mogli szybciej policzyć. Znów popłoch. Będą dziesiątkować. Nie można sobie wyobrazić tego strasznego widoku. Wreszcie widzą co się dzieje, wystąpił komendant obozu i zaczął przemawiać do nas żebyśmy się uspokoili. Nie będzie żadnego dziesiątkowania tylko żeby dokładniej policzyć jaki jest stan. Dostaniecie dobrą kolację i pójdziecie spać. Trochę się wszyscy uspokoili. Esesmani, jeden przy drugim, po prostu wtłoczyli nas na blok, czyli do baraku. Wtedy jeszcze raz komendant wszedł na piec w baraku i oznajmił nam, że nic nam się złego nie stanie. Musicie dobrze pracować, a jak się wojna skończy powrócicie do domów, a na razie jesteście odosobnieni żebyście nie przeszkadzali w działaniach wojennych. Praca i jeszcze raz praca. Po tym przemówieniu rozdali kolację. Chleb na trzech, kostkę margaryny i marmolady. Zjedliśmy to wszystko i położyliśmy się spać. W pryczach czyli łóżkach po osiemnastu, dwudziestu tak, że nie można się było przekręcić na drugi bok. Bez sienników, dwa koce o ile to można było nazwać kocami. I tak spędziliśmy pierwszą noc pod dachem.
Rano pobudka o godzinie 5 i wychodzić na apel każdy przy swoim bloku. Zmarznięci, bez czapek na głowie i bez butów, bo nie wolno było nawet kawałka papy czy papieru mieć pod nogami, za to groziła kara dwadzieścia pięć kijów. Tak staliśmy aż do godziny ósmej.
Po apelu śniadanie, a śniadanie to herbata z ził jakichś bez cukru i chleba. Za jakieś dwie godziny obiad. Ziemniaki suszone zagotowane lub dynia, suszona brukiew, bez żadnego tłuszczu. Jedna miska na dwudziestu bez łyżki, tak jak psy. W biegu trzeba było wypić i oddać następnemu, a kto nie zdążył to przepadł obiad i tak aż do kolacji na głodnego. W południe apel. Po apelu lojze zuchen czyli szukanie wszów, to było w pierwszych dniach zanim umieścili po kilkuset więźniów w barakach. Następnie spisywali ewidencję i tatuowali numery na rękach. Robili to Żydzi wiecznym piórem. Było to bardzo bolesne. Cyrankiewicz był szrajberem, czyli sekretarzem i on spisywał ewidencję według numeru wytatuowanego na ręce, bo już po tym nazwisko nie figurowało, tylko numer.
Ojciec miał numer 153824, ja 153825.
Po ukończeniu ewidencji podzielili nas na baraki. My z ojcem byliśmy na 5 baraku, później na 3. W barakach było bardzo zimno. Piec, który ciągnął się przez cały barak, ogrzewał tylko wtedy gdy się paliło, a opału nie było, tylko co się na placu znalazło jakieś drewno i tym się opalało. Warunki były bardzo straszne. Ubikacje były tuż przy torach, jakieś 400 m od naszego bloku. W nocy jak wypadło się załatwić trzeba było biec szybko żeby esesman widział na bocianie. Wolne poruszanie się groziło śmiercią. Woda nie nadająca się w ogóle do picia była chlorowana a w dodatku posiadała dużo żelaza co było naszym gwoździem do trumny. Ani się umyć ani zaspokoić pragnienie. Umywalnie były w ubikacjach. Odór niesamowity. Rano jak się szło do mycia napotykało się leżące trupy z nocy, zastrzeleni względnie z wycieńczenia padali. Specjalne komando było do zbierania trupów. Posypywali wapnem i rzucali na specjalny wóz i odwozili do krematorium. I tak dzień za dniem płynął. Czas upływał na staniu godzinami przed apelem. Jedyne zajęcie było kiedy koparka niedaleko kuchni kopała zbiornik na wodę, a my około dwa tysiące w marynarkach odwróconymi przód do tyłu i sypali łopatką piasku. I tak jak w kieracie w koło się chodziło i przed kuchnią wyrównywaliśmy teren przez całe dni. Po pewnym okresie pobytu pozwolili na napisanie listów do domu. Ażeby dostać blankiet listowy było bardzo ciężko. Jedynie za pół chleba od dłużej przebywających więźniów, którzy mieli dostęp do źródła.
My jednak zrezygnowaliśmy z tej oferty, bo trzeba było pisać po niemiecku, a my nie znaliśmy języka. Na dodatek tego mówili, że pojedziemy na transport, a po drugie żyliśmy nadzieją, że niedługo się wojna skończy to nie ma sensu. Lecz to była tylko nadzieja, która trwała blisko dwa lata. Po straszliwej kwarantannie na Brzezince wygłodzeni, wyniszczeni psychicznie nadszedł czas wyjazdu na transport. Byliśmy załamani gdzie nas wyślą. Niektórzy nam zazdrościli, ze prawdopodobnie pojedziemy do Buhenwaldu, że będziemy mieli lepiej jak w tej wykańczalni Brzezince. I tak się stało. Pod koniec października, na apelu oznajmili, że jedziemy w transport. Wyczytali numery, dali suchy prowiant na drogę: pół chleb i nie dużą kostkę margaryny, podstawili wagony, załadowali w bydlęce wagony, okna zabili deskami i drutem kolczastym, nam powiązali sznurkami ręce do tyłu i wpędzili jak bydło do wagonów. W wagonie po 65 osób i jeden esesman i karabin maszynowy co zajął dwie trzecie wagonu. Było bardzo ciasno. Jeden drugiemu siedział w kroku. Na wieczór wyruszyliśmy w podróż. Do północy jechaliśmy spokojnie. Żandarmi zeszli się do jednego wagonu. Aż tu naraz zatrzymuje się pociąg w polu. Zaczęła się strzelanina. Do naszego wagonu powrócił strażnik. Kazał się ustawić jak na apel. Policzył wszystkich. Zgadzał się stan. Okazało się, że w następnym wagonie wyrwali podłogę i kilku więźniów zwiało. Pościg i strzelanina nie dały rezultatu. Noc była bardzo ciemna. A jeszcze do tego jedną porcję chleba skradł nad Gozdyra bo jechał w naszym wagonie. Byliśmy przez to głodni przez cały dzień. Przyjechaliśmy do Wajmaru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz