![]() |
| Marian Ż. z rodziną |
Jak tylko mogli tak niszczyli Niemców. Niemcy natomiast w odwecie coraz więcej aresztowali Polaków i wywozili do obozów. Tak i nas spotkało to nieszczęście.12.IX.43 r. przybiegła siostra z Gniewoszowa zadyszana, zapłakana z wiadomością, że mamy być aresztowani. Policjant dał znać, aby ojciec i syn ulotnili się z domu, bo są zadenuncjowani. Ogarnął nas strach. Co robić? Iść w las? Szkoda matki i siedmiorga rodzeństwa. Po naradzie postanowiliśmy zostać. Co Bóg da to będzie, wola boża. Nad ranem z poniedziałku na wtorek niespokojna noc. Stukają do drzwi: otwierać drzwi. Po otwarciu w drzwiach ukazał się żandarm z gotową bronią do strzału. Za żandarmem stał ojciec wystraszony. Ani słowa nie dali mu powiedzieć. Krzyknął na mnie: ubierać się. Ręce i nogi zadrżały i powoli się zacząłem ubierać. Zaczął krzyczeć: luz, luz, sznela. Kiedy już byłem ubrany chciałem się pożegnać. Nie pozwolił. Lament, płacz, nie zważali na to. Wyprowadzili na podwórko. Dom był obstawiony żandarmami z karabinami maszynowymi. Jedni pilnowali żeby nikt z domu nie uciekł, drudzy pilnowali trzech leżących na podwórku, związanych sznurami. Byli to Jan Gozdyra, Antoni Szymański i Mieczysław Szymański. Po wyprowadzeniu nas z domu związali sznurami jak zwierzaki i poprowadzili nas wszystkich do furmanki, która stała za płotem. Powrzucali nas jak świnie. Żandarmi siedzieli z tyłu wozu, a na drugiej furmance reszta żandarmów. Kazali jechać do Wierciocha, a było to około jednego kilometra. Nie dojeżdżając jakichś 400 metrów kazali się woźnicom zatrzymać. Jeden żandarm nas pilnował, a reszta pobiegła do Wierciocha. Otoczyli dom, reszta weszła do mieszkania. Po chwili słychać było wrzask, krzyk, bicie, lament. Trwało to około pół godziny. Chodziło im o duży reflektor. Po upływie czasu przyprowadzili dwóch braci Mieczysława i Stanisława Wierciochów zbitych, związanych i ojcu nakazali pod wodę. Nam kazali jechać. Gdyśmy dołączyli do nich, następny postój był u Walaska "młynarza". Nam kazali sie zatrzymać koło zagajnika, eskortę zostawili aby nas pilnowała, a reszta żandarmów poszła do Walaska, który był dwa tygodnie wcześniej aresztowany. Walasek miał brata oficera i syna. Więc myśleli, że ich złapią. Lecz nie udało się im. Z tej złości zaczęli się znęcać nad domownikami. Pozabierali gęsi, kaczki, jabłka, poniszczyli co się dało i po godzinie, może lepiej, powrócili do nas. Słonko już wzeszło, a my leżeliśmy głodni, zziębnięci i nie wiemy dokąd nas powiozą.
Powieźli nas do Zarzecza gdzie była gmina. Podwody zwolnili. Nam kazali pokłaść się w rowie przy szosie twarzą do ziemi i pilnowali nas jak myśliwi po polowaniu na zwierzynę. Kiedyśmy tak leżeli przyjechał burmistrz - Niemiec. Jak nas zobaczył spytał ojca co to się stało. Ojciec opowiedział. "Jak panu wiadomo sąsiad Koral, który jest pozbawiony praw za zabicie policjantów siedział w więzieniu, a teraz nie daje spokoju całej wiosce - szpicluje i dziwi się, że go Niemcy jeszcze trzymają na wolności, a niewinnych ludzi aresztują." Żandarm spytał burmistrza o czym rozmawiał z ojcem. Burmistrz mu opowiedział całą rozmowę. Po tej rozmowie zatrzymał samochód, kazał nam rozwiązać nogi i żebyśmy wsiadali na samochód. A pytał burmistrza gdzie on mieszka? W Kajetanowie, ale dzisiaj oddaje kontyngent mięsny i idzie do Zwolenia. Wsiedli razem z nami na samochód i ruszyliśmy w kierunku Zwolenia. Po drodze żandarm kazał nam zwracać uwagę na niego. Kiedy zauważyliśmy łobuza kazał zatrzymać samochód. Zawołał go. Ten zadowolony, że robią mu przysługę. Po wejściu na samochód żandarm zażądał dowód osobisty. Zaczął szukać po kieszeniach, ale to za długo trwało więc żandarm mu pomógł. Uderzył go kilka razy w twarz i zaraz mu mina zrzedła. Pytaliśmy się go dlaczego to zrobił. Odpowiedział, że mu się życie zbrzydło. To było się powiesić w lesie na suchej gałęzi - odpowiedział, że nie miał odwagi. A męczyć i dręczyć ludzi miałeś odwagę? - zamilkł kiedy dojechaliśmy do miasta. Zawieźli na do szkoły rolniczej gdzie mieściła się żandarmeria. Wsadzili nas do aresztu. W areszcie było tak ciasno, tyle ludzi już było aresztowanych, że stał jeden obok drugiego, a o siadaniu nie było mowy. Zaduch, swad, ze nie można wytrzymać. I tak do wieczora. Bez jedzenia i picia. Przed samym wieczorem wzywają pojedynczo na przesłuchania. Wchodzi się do pokoju. Olbrzymi pies wilczur obwąchuje, zadają parę pytań, zostają bez odpowiedzi, każą odprowadzić do aresztu. Wzięli Jego. Wrócił z kwaśną miną, że go pies potargał. I tak przez cała noc trwała ta zabawa. Jednego z aresztowanych tak pies pogryzł, że przez cała noc nie można było oka zmrużyć mimo, że na stojąco. Mieliśmy nadzieję, że nas zwolnią. Przyjechały siostry i powiedziały, że burmistrz się stara i mają nas wypuścić. Żyliśmy nadzieją. Na drugą noc zrobił się wielki ruch samochodów. Po kilku godzinach zajeżdżają samochody i przywożą nowych aresztowanych. Nad ranem otwierają drzwi. Po dwóch każą się ustawiać. Wyprowadzili wszystkich i po dwóch zaczynają kuć w kajdany i ładują do samochodów. Kiedy już wszystkich skuli i załadowali na samochody nastąpił wyjazd. Pytamy się konwojentów, a byli to Ukraińcy co służyli w SS, powiedzieli, że do Radomia nas wiozą.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz